Cudzoziemców odwiedzający nasz kraj wzrusza widok starszych panów, którzy - bez względu na pogodę – spacerują po ulicach polskich miast z dziecięcymi wózeczkami.
- Taki brodaty dziadek na spacerze z wnuczkiem – skomentowała z rozczuleniem goszcząca u nas Francuzka z Paryża - to rozbrajający widok rzadko dziś spotykany w europejskich stolicach.
Zagraniczni goście nie wiedzą, że to wzrost dobrobytu sprawił, iż młodzi polscy rodzice, zamiast, jak kiedyś, przechowywać dziecięcy wózek w piwnicy dla następnego potomka albo przekazać znajomym, mogą dzisiaj wyrzucić go na śmietnik. Porzucone pojazdy są skwapliwie wykorzystywane przez złomiarzy. Nie ma się co dziwić cudzoziemcom skoro ja sam dałem się nabrać i to kilka razy.


Podczas dyskusji z Paryżanką na temat różnic kulturowych omawiano między innymi zasadność noszenia muzułmańskich burek (wypomniano Sarozy’emu jego wypowiedź, że „ Burki nie są mile widziane w Republice Francuskiej”. Czy taka wypowiedź mogłaby przejść przez usta Prezydenta Komorowskiego?), a także szkolnych mundurków. Ktoś napomknął kąśliwie o nieudanej próbie wprowadzenia mundurków do polskich szkół przez niegdysiejszego ministra edukacji Giertycha. Przypomniano nostalgicznie, że uczniowie szkoły socjalistycznej byli obowiązani nosić szkolne fartuszki. Fartuszki były granatowe, z błyszczącej podszewki. Koniecznie z białym kołnierzykiem. Dziewczynki nosiły fartuszki długie do kolan, chłopcy krótkie, do bioder. Głównym celem socjalistycznego fartuszka było ukrycie różnic w statusie dzieci. Pod fartuszkiem nie było widać, które dzieci pochodzą z biedniejszych, a które z bogatych, kułackich domów.


Regulamin szkolny nakładał także na wszystkich uczniów obowiązek noszenia na ramieniu szkolnej tarczy. Nie była to wielka, mosiężna tarcza rycerska, jak sądził z zazdrością mój najmłodszy bratanek, lecz filcowa naszywka 5x5cm w kształcie tarczy herbowej z wyhaftowanym na niej numerem szkoły. Tarcza stanowiła zewnętrzny identyfikator ucznia. Nosiły ją z dumą wyłącznie pierwszaki. Wśród starszych uczniów w dobrym, buntowniczym tonie było, rzecz jasna, unikanie noszenia tarczy na wszelkie sposoby. Z tarczą na ramieniu trudniej było nie ustąpić miejsca staruszce, zapalić papierosa czy użyć brzydkiego słowa w miejscu publicznym. Nosiło się więc tarczę tak, żeby zawsze można ją było zdjąć: na gumce, na agrafce, na szpilce, haftce lub na zatrzaski. Dlatego w niektórych szkołach stał przy wejściu nauczyciel lub uczeń dyżurny, czasem nawet sam dyrektor, sprawdzając, czy tarcza jest przyszyta trwale czy tylko przypięta. Nazwiska uczniów uchylających się od noszenia tarczy trwale przyszytej do odzieży szkolnej wpisywano na czarną listę.


Dzisiaj tarcze ostały się jeno w herbach miast. A i tu, jedni, jak w Giżycku, grymaszą, że leszcze w herbie za chude. Innym, jak w Ustce, przeszkadza za mały biust syrenki, w Jeleniej Górze jeleń ma za duże genitalia a w Krynicy jednemu radnemu nie podoba się Nikifor, bo był Łemek i obdartus. Bywają miasta, którym herbu za mało i zamawiają sobie logo. Rolę tarczy herbowej – i mundurka - przejęła marka i jej logo.  

 

Współcześni uczniowie nie muszą już nosić granatowych fartuszków ani tarcz. I w niczym nie ustępują starszym: noszą markowe ciuchy i markowy sprzęt a poza tym piją, palą, ćpają, klną i załatwiają czynności fizyczne w miejscach publicznych. Dlatego podobnie jak trudno odróżnić złomiarza w secondhandowej kurtce markowej z wózkiem od dziadka z wnuczkiem, tak ucznia trudno odróżnić od kibola a uczennicę od ladacznicy. I człowieka porządnego od podłego. Ponieważ zaś trudno także o ludzi krystalicznie uczciwych, to nawet stojąc przed lustrem bywamy czasem skazani na metodę chybił trafił.

 

Leszek Stafiej

Brief - gwoździem w mózg - marzec 2012



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg