Moja ulubiona scena w powieści Ambasador Nadzwyczajny (1956) pióra brytyjskiego noblisty Williama Goldinga (tego od  Władcy much, nie mylić z Władcą móch): do Cezara przybiega szalony Fenicjanin ze swoim  nowym wynalazkiem   w postaci, ni mniej ni więcej, tylko druku. Roztacza przed Cezarem oszałamiającą wizję świata z powszechnym dostępem do informacji, edukacji, literatury i sztuki. Cezar reaguje sceptycznie. Jeśli wszyscy zaczną pisać i rozpowszechniać swoje myśli, donosy, zwierzenia, albo, co gorsza, poezję, to świat utonie w powodzi słów. Rozpleni się anarchia, grafomania i szmira. Nastąpi kryzys wartości i kompletny chaos. Kto nad tym wszystkim zapanuje? Nikt. I dlatego, po krótkim namyśle, Cezar mianuje Fenicjanina ambasadorem nadzwyczajnym w Chinach.

 
Jakże prorocze pod wieloma względami okazały się obawy Cezara. Zwłaszcza w dobie powszechnego Internetu. Świat zalewa fala gadulstwa, nastąpił kryzys wartości i dewaluacja słowa mówionego oraz pisanego w realu i w wirtualu. Przemawiamy bez żenady w pracy, na zebraniach i w domu, przy kolacji. Bełkot płynie z trybun sejmowych, mało kto przygotowuje się do wystąpień publicznych, bzdury plotą  w radiu, telewizji i w gazetach, a zwłaszcza w Internecie, gdzie pisać może każdy bez względu na to, co ma do powiedzenia i jakich słów używa. Świat zalała grafomania  i wulgarna szmira. Nastąpił chaos informacyjny. I nikt nad tym nie panuje.
Dlatego zanim powstanie jakieś pewne narzędzie do odsiewania internetowego ziarna od plew radzę brać przykład z reklamy.  Bo jeśli nadal cenię za coś reklamę, a idzie mi coraz trudniej, to za nakaz zwięzłości. Przez lata zajmowałem się słowem pisanym: bywałem dziennikarzem, tłumaczem, krytykiem, pisarzem. Ale nigdzie nie nauczyłem się tak surowej dyscypliny słowa jak w reklamie.  I nigdzie, nawet – przepraszam poetów – w poezji, nie ma tak silnego imperatywu zwięzłości, jak w przekazie reklamowym, gdzie wieloletnią filozofię, historię i strategię rozwoju produktu czy, co gorsza, marki trzeba zamknąć w jednym celnym sloganie, jednym wyrazistym obrazie czy 30. sekundowym spocie radiowym czy filmowym. Wprawdzie imperatyw to jedno, a wywiązywanie się z nakazu, to drugie ale próbować trzeba. Wodolejstwo nie wymaga ani talentu ani wysiłku. Zwięzłość – jednego i drugiego.  Nad przemówieniem dziesięciominutowym trzeba pracować dwa tygodnie, nad jednogodzinnym tydzień, a dwugodzinne można  zacząć  od ręki (Thomas Woodrow Wilson, 28.prezydent USA). Churchill nie czytał raportów z frontu  dłuższych niż pół strony, a Mark Twain radził wykreślać co trzeci wyraz.
Wszystkim, którzy  - bez względu na sztukę, jaką uprawiają, od sztuk pięknych po przedsiębiorczość – potrafią docenić zwięzłość w komunikacji, polecam mój test zwięzłości. Zapożyczyłem go ze świata filmu. Jest taka anegdota, którą znają wszyscy filmowcy, że przychodzi reżyser do hollywoodzkiego producenta i mówi: - Mam pomysł na film.

- Mów szybko - powiada producent – bo za drzwiami czekają następni z pomysłami.
Reżyser na to: - Kosmita zaprzyjaźnia się z dzieckiem, żeby wrócić do domu. (An alien makes friends with a child to come back home.)
Test działa niezawodnie: Jeśli twój pomysł da się wyrazić jednym zdaniem, to całkiem możliwe, że jest dobry. Jeśli się nie da, to może być za słaby. Radzę poćwiczyć na bajkach: o czerwonym kapturku, o królewnie śnieżce, a już szczególnie na opowieściach z 1000 i jednej nocy.
Według Czechowa zwięzłość jest siostrą talentu. Myślę, że tej kwestii potrzebna nam jest dzisiaj siostra surowego miłosierdzia. Albo nawet akuszerka.   
 
Brief
Wrzesień 2012
Leszek Stafiej
Gwoździem w mózg


Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg