Drukuj
Odsłony: 2890

Kiedy go poznałem kilkanaście lat temu, wrócił właśnie z Chin z walizką pełną zapalniczek. Rok wcześniej przywiózł stamtąd kilkanaście kożuchów. Mówił jednak, że ma już dość Chin. Zaraz po maturze podjął próbę pracy w kopalni, ponieważ to było miasto górnicze. Próba się nie udała. Na szczęście, bo wkrótce kopalnie pozamykano. Potem prowadził agencję koncertową. Nie dało się z tego wyżyć, bo mało kto chciał koncertować w nękanej bezrobociem dziurze, skąd wszyscy pouciekali zagranicę. Dlatego chciałby pracować w tym nowym radiu, które zakładaliśmy. Dobrze zapowiadający się dwudziestoparolatek o ujmującym, tylko z pozoru nieśmiałym uśmiechu i bystrym, ciekawskim, nieco łobuzerskim spojrzeniu. Przyjęliśmy go na asystenta dyrektora marketingu… Później opowiadał mi m.in. o tym, jak spóźnili się z kumplem na samolot w Pekinie i, aby zdążyć do domu na święta, wynajęli jeepa, przejechali przez ruską granicę do Irkucka, skąd latały samoloty do Moskwy, a stamtąd do Polski rzut beretem. Albo jak sprowadzali z chłopakami węgierskie blezery, wszystkie w taki sam czarno-biały deseń, bo cieszył się wzięciem. W ruchu turystycznym można było wwieźć ograniczoną liczbę na osobę, więc jeździli tam i z powrotem przez całą zimę. W pierwszą słoneczną niedzielę wiosny zadzwonił do niego kolega i zapytał, czy już był na mieście. Nie był. To nie wychodź, mówi kolega. Nie wytrzymał, wyszedł. I wrócił biegiem. Na ulicach, w autobusach, parkach, wszyscy – mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci – chodzili w czarno-białych blezerach. I wszyscy udawali, że tego nie widzą.


Pierwszy awans, na zastępcę dyrektora marketingu, dostał za czternaście krzeseł. Zawsze brakowało krzeseł na kolegiach, więc w lokalnej fabryce mebli załatwił dostawę w barterze za reportaż promocyjny. Na podobnej zasadzie pojawiały się codziennie w redakcji świeże kwiaty cięte. Uczył się chętnie i szybko, pierwszy zapisywał się i połykał bez popijania kursy marketingu, zarządzania, samowiedzy, motywacji, języków obcych – wszystko, co było do zaliczenia. Niebawem opracował i zrealizował własny radiowy cykl reklamowy pt. „Dzień gminy”. Kiedy gmin zabrakło, proklamował dzień samorządowca, dzień rolnika, potem dzień krowy i mleka, dzień psa, kota, a wreszcie dzień konia. Obroty radia skoczyły w górę. Nic dziwnego, że wkrótce został prezesem rozgłośni.
 
Łatwo nie było. Przeprowadził firmę przez najgroźniejsze szkwały. Omijał rafy i odpierał pirackie abordaże. W końcu wyprowadził okręt na szerokie i spokojne wody na tyle, że można było korzystnie sprzedać radio silniejszemu konkurentowi.
A wtedy dowiódł, że jeszcze lepiej daje sobie radę jako samodzielny przedsiębiorca, któremu nie wtrącają się do interesu mądrale z warszawki. Krok po kroku opanował miejscowy rynek medialny. Dzisiaj ma jedyną lokalną telewizję kablową w mieście, kilkaset billboardów, portal miejski, a do tego hotel, restaurację. Lubię go i podziwiam. Nie podaję jego nazwiska, niektóre fakty kamufluję, bo wiem, że jest człowiekiem skromnym i rozważnym, ceni sobie prywatność, unika rozgłosu. Twierdzi, że pieniądze lubią ciszę. Większość ludzi go szanuje, niektórzy mu zazdroszczą, są tacy, co się go boją. Ale lekceważyć go nie sposób. Ktokolwiek chce zaistnieć w mieście i regionie, ten musi skorzystać z usług jego sieci. Dlatego, nieco złośliwie, mówią na niego S., od imienia znanego zachodniego magnata medialnego.

Nasz S. nie tylko rozwija interesy własne, ale chętnie wspiera młodych przedsiębiorców. Ostatnio zaangażował się emocjonalnie i finansowo w obiecujące przedsięwzięcie w branży motoryzacyjnej. Rozkręcił interes, stworzył nową atrakcyjną markę w kraju, wypromował ją zagranicą. A kiedy niedojrzały, zamroczony sukcesem partner wykręcił mu numer, wycofał się, ale nie poddał ani nie stracił entuzjazmu. Całą energię przeniósł na rewitalizację lokalnych nieruchomości. Teraz opowiada mi z godnym pozazdroszczenia zapałem o swojej nowej pasji.

Nie każdy musi być zaraz najbogatszym Polakiem – na świecie, w kraju, w mieście czy na wsi – niech im wszystkim ziemia lekką będzie. Bo nie każdy potrafi. Nie każdy ma kasę, talent, szczęście – razem albo z osobna. Przeważnie nie jest łatwo. Nie każdego stać na ciekawość, odwagę, ryzyko, wytrwałość mimo porażek. Kto chce łatwo, ten zaczyna, a czasem zostaje na zmywaku w jukeju. Ale niech nikt mi nie mówi, że w Polsce nie można. Bo można.

::

[Wybicie]

Kto chce łatwo, ten zaczyna, a czasem zostaje na zmywaku w jukeju. Ale niech nikt mi nie mówi, że w Polsce nie można. Bo można.



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg