Drukuj
Odsłony: 2798

Z niedowierzaniem przeczytałem ostatnio, że aż 19.2% dorosłych mieszkańców Warszawy zamierza spędzić lato w mieście „podnosząc swoje kwalifikacje poprzez samodzielną naukę”. Do tego 32,4 % warszawiaków planuje chodzić latem do muzeów, na wystawy i do galerii sztuki, a 25,4% do teatru. To miłe, że nie wszyscy chcą „palić grilla na balkonie”.

Co roku uczy się w Polsce prawie 9 mln osób, ok. 36% czyli jedna czwarta populacji w wieku 18-59/64. Najpopularniejszych 10 kierunków studiów to informatyka, prawo i zarządzanie, dalej kierunki techniczne, a na końcu psychologia i pedagogika. Jak widać, wypadł z listy marketing. Obyśmy tego nie żałowali.

Zdaniem andragogów studia podyplomowe i inne szkolenia służą nie tyle uzupełnianiu wykształcenia, co doraźnej potrzebie szybkiego podniesienia kwalifikacji w ramach wykonywanego zawodu – nie zawsze zgodnego ze zdobytym wykształceniem, nie zawsze wyższym. Często bywają więc traktowane instrumentalnie i powierzchownie. Nie da się przecież w kilkudniowym kursie zmieścić programu studiów, nawet licencjackich. Wszechobecny imperatyw innowacyjności będzie tę tendencję pogłębiać.

W pionierskich czasach reklamy, urzędujący w Polsce Brian Cahill, Kanadyjczyk koordynujący sieć międzynarodowych agencji reklamowych, narzekał, że czuje się nieswojo w warszawskim biurze agencji wśród filozofów, psychologów i socjologów, którzy wiedzą, kim był i co robił Immanuel Kant, choć reklamują proszki do prania. „You are overqualified”, mawiał, bardziej z oburzeniem niż z uznaniem.

Dzisiaj zapewne nie miałby już powodu do dyskomfortu. Nauczanie reklamy sprzedaje się nieźle. Wyższe uczelnie uczą psychologii reklamy ( UW), nowoczesnej promocji (SGH), zarządzania reklamą (POU) czy organizacji wydarzeń i sponsoringu (WSP). Co nie znaczy, że na rynku roi się od doskonale przygotowanych fachowców od reklamy. Nie mam dość podstaw do tego, by oceniać poziom tych studiów ale panuje powszechna opinia, że wykładają tam głównie teoretycy. Odwrotnie niż w szkołach prowadzonych przez praktyków wywodzących się z takich organizacji marketingowych jak SAR, SMB czy SMR. Tak czy owak, wspólną wadą większości szkół i studiów podyplomowych jest wysokie czesne. I wolałbym, żeby to z powodu wysokości czesnego a nie z braku zainteresowania nie przyjęła się u nas renomowana formuła Miami Ad School , która od lat hula w innych stolicach europejskich.

Dlatego chcę zwrócić uwagę na inicjatywę Szkoły Mistrzów Reklamy (SMR) prowadzonej od lat blisko dziesięciu z godnym podziwu uporem i samodzielnością przez Katarzynę Dragović. Otóż wychodząc ze słusznego założenia, że, po pierwsze, nauczyciel to zawód zaufania publicznego; a po drugie, że nauczający reklamy praktyk spłaca pewien dług społeczny, zaciągnięty kiedy sam uczył się reklamy, jakże często na własnych błędach, których ofiarami padali bogu-ducha-winni konsumenci – czy nie byłoby zasadne i ze wszech miar szlachetne, by odwzajemniając zaufanie, jakim go obdarzono, nauczyciel taki udzielał swoim studentom kredytu? Spłacą go, gdy podejmą pracę. Wprowadźmy więc, proponuje SMR, coś w rodzaju częściowo bezzwrotnego stypendium: jeśli czesne wynosi np. 1000 zł, to student płaci 250 zł, wykładowcy fundują mu 750 zł. Jeśli odniesie sukces – jak zaskakująco wielu absolwentów SMR (włącznie z canneńskimi lwami) - albo przynajmniej znajdzie pracę w agencji, to w ciągu pierwszego roku pracy zwraca wykładowcom połowę kredytu. Pozostała część może zostać umorzona. Jeśli absolwent sukcesu nie odniesie i w ciągu roku nie znajdzie pracy w reklamie, to zwraca cały kredyt w ratach rozłożonych na kilka lat, bez względu na to czy i gdzie pracuje. Wykładowcy dzielą w ten sposób wraz z absolwentem odpowiedzialność za jego karierę. Jeśli student bez uzasadnienia wycofa się z zajęć przed ich ukończeniem zwraca wszystko i dopłaca określoną w umowie karę za zawracanie głowy.

To uczciwa umowa i ja bym na to poszedł – jako student i jako wykładowca. Jestem pewien, że znajdzie się dość wykładowców i dość studentów, którzy wybiorą raczej taki kredyt niż niebyt. Zwłaszcza, że jest w złotówkach a nie we frankach.

Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg