Pewien mój dobry Znajomy żalił się, że tegoroczne święta nie najlepiej się dla niego skończyły. Opowiedział mi taką historię: Pojechaliśmy całą wielopokoleniową Rodziną, duzi i mali, młodzi i starzy, za miasto, na wieś, żeby wspólnie zasadzić choinkę, którą na to Boże Narodzenie kupiliśmy rosnącą w doniczce. Przez całe Święta patrzyliśmy z dumą i troską na nią i na siebie: że tacy jesteśmy dobrzy, ekologiczni, nowocześni i świadomi. Podlewaliśmy ją regularnie, cieszyliśmy się z każdej nowej, zielonej igiełki. Jakże inaczej dzieliło się pod nią opłatkiem, inaczej pobierało się prezenty, a nawet inaczej się kolędowało! Dużo o tym rozmawiano przy świątecznym stole. Po Trzech Królach zaś, zamiast, jak co roku, zwlekać ile się da z rozebraniem choinki, z niecierpliwością czekaliśmy na moment, kiedy ją wreszcie rozbierzemy, uwolnimy z tyh wszystkich ozdóbek i wywieziemy za miasto, żeby zasadzić w naszym lesie. Obiecywaliśmy sobie, że odtąd tak już będzie zawsze, co roku. Że nie będziemy już kupowali choinek ciętych, bo ich szkoda. I nie będziemy potem wyrzucali na śmietnik wyschniętych, łysych chojaków z żałosnymi resztkami anielskich włosów. Wręcz przeciwnie: taka choinka właściwie dopiero po świętach nabierać będzie prawdziwego znaczenia, jako wciąż żywy dowód świątecznej radosći, zapisane w zielonych gałązkach wspomnienie naszej rodzinnej wieczerzy wigilijnej.

Za miastem, na naszej wsi, starannie wybraliśmy dla niej miejsce. Doszło do licznych sporów na ten temat, a nawet do kłótni. Nic dziwnego. Skoro odtąd tak miało być zawsze, to trzeba się było dobrze zastanowić, gdzie ją posadzić. Bo za rok pojawi się przecież kolejna choinka, potem następne, a za kilka lat wyrośnie nam tu cały las naszych własnych choinek. Święty las. Las Rodzinny. Na całe pokolenia.

Kiedy już zapadła ostateczna decyzja, w którym miejscu wykopać dołek, pojawiły się teorie na temat właściwego wyciągania choinki z doniczki i przygotowywania dołka. Na szczęście doniczka była plastikowa i cienka. Łatwo wyłuskaliśmy z niej choinkę. I wtedy okazało się, że nie ma żadnego korzenia. Z ziemi wyłonił się biały, goły kikut.
Ktoś zapyta: no i co z tego? Przecież większość choinek się ścina.

Niby nic. Tylko dlaczego z powodu zwykłego chojaka było nam wszystkim tak bardzo smutno. Niektóre dzieci rozpłakały się, kobietom zaszkliły się oczy, a mężczyźni z trudem powstrzymywali cisnące się na usta przekleństwa. Wracaliśmy do miasta w milczeniu. Na rogatkach samochody rozjechały się każdy w swoją stronę bez zwykłego w takich razach zatrzymywania się, bez wysiadania i długich pożegnań z całowaniem na trzy razy.

Tę choinkę kupiliśmy w Makro, za 60 zł. Makro, nie Makro, co za różnica? Może różnica dla Makro, może dla Media Markt albo dla Profesora Śpiewaka, który obraża się na slogan reklamowy ‘Nie dla idiotów’. Ale nie dla nas. Bo nas boli ten człowiek, który nam to zrobił. Właściwie nie człowiek lecz jakiś kikut. Chodzi sobie teraz po świecie jak gdyby nigdy nic i liczy zarobione pieniądze. Coś za nie kupuje. Może prezenty dla swoich dzieci, dla żony. I cieszy się, że nas tak sprytnie oszwabił. Opowiadał o tym przy swoim wigilijnym stole. Pochwalił się żonie, rodzinie, kolegom. I razem rechotali waląc się łapami po plecach i po udach. I wcale nie pójdzie za to do piekła. Za mała szkodliwość społeczna. Nie wypada mu nawet tego życzyć. Należy raczej po chrześcijańsku wybaczyć. Chociaż ja bardzo chętnie dałbym mu w mordę.

Ja też. I to parę razy. Inaczej nie umiałem pocieszyć mego Znajomego. Nie będę się więc wymądrzał, nie będę moralizował ani snuł żadnych analogii. Niech sobie każdy wysnuje własne.

A z tymi choinkami warto jednak próbować. Jeden kikut to nie powód, żeby się tak od razu poddawać. Pewnej nadziei można ewentualnie doszukiwać się w tym, że skoro koniec był gorszy niż początek, to teraz powinno być odwrotnie.

Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg