Napisała do nas z Colorado rodzina żony: "Chcemy przyjechać w kwietniu, żeby odwiedzić ziemię przodków." Załączyli rodzinne zdjęcie z legendą. Dorodni, uśmiechnięci od ucha do ucha, jak to Amerykanie: kuzyn żony Gerald, nawet do niej trochę podobny, gdyby nie to, że dwumetrowy, pulchna, śniada Mary i czwórka dzieci. I nagle, ku naszemu przerażeniu, był kwiecień, a oni stali pod drzwiami jak wycięci z tego zdjęcia. 

Pierwsze lody skruszył Bronson, nasz pies: ucieszył się tak, jakby czekał na nich całe życie. Kiedy przywołałem go do porządku surowym: - Bronson, chodź tu! - Gerald się rozczulił, bo tak właśnie wołała na niego Babka Stefa w New Yorku: -  Dżeruś, chodź tu!

Dalej poszło nam jak z płatka. Do późnej nocy rysowaliśmy drzewo genealogiczne popijając whisky i wódką z coca-colą. Gerald, był architektem, Mary, której rodzina pochodziła z Sycylii, była nauczycielką, Gloria znaną dziennikarką telewizyjną, Bill lotnikiem, a Suzy i John uczyli się w college'u. Nad ranem rozłożyli karimaty i śpiwory i jakoś się pomieściliśmy - ich sześcioro i nas czworo, nie licząc psa - w naszym M-3 na Jelonkach. 

Nazajutrz, pożyczonym VW ogórkiem wiozłem ich na Podlasie do kolebki rodu Kronko (powiedzmy, że tak brzmiało ich nazwisko). W pierwszej dekadzie XX. wieku sześciu braci Kronko z wioski pod Suchowolą na granicy dwóch zaborów zostawiwszy ojcowiznę najstarszemu pojechało za chlebem do Ameryki. Tam się obficie rozmnożyli i w końcu drugie pokolenie zapragnęło sprawdzić skąd się wzięło. I tak mijaliśmy Białystok, a dalej Katrynkę, Kumiałę, Skindzierz - nazwy dla nich obce i nic nie znaczące, które we mnie budziły niezrozumiałe wzruszenia i tęsknoty. 

Dom z grubych sosnowych bali, z zielonymi okiennicami, stał skraju wsi, pod lasem. Kiedyś kryty strzechą, teraz rdzewiejącą blachą. Na podwórzu ujadał zawzięcie łaciaty pies, szarpiąc się na krótklim łańcuchu. Wokół domu krzątała się boso zgarbiona staruszka w chustce na głowie. W ręce trzymała sierp. Przyjrzała nam się podejrzliwie.

- Dzień dobry, czy to jest dom Kronków? - zapytałem.

- A kogo, jak nie Kronków? - odparła, zaciągając i uciszyła psa. - Do budy, Jegor! A kto pyta? 

- Rodzina z Ameryki. 

Wtedy z domu wyszła nieco młodsza kobieta. Wysoka, szczupła, o zniszczonej lecz szlachetnej i wciąż pięknej twarzy. Kiedy przedstawiłem jej gości, uśmiechnęła się szeroko i serdecznie, jakby się ich spodziewała, chociaż nikt jej przecież o wizycie nie uprzedzał. Wytarła ręce w zapaskę, przywitała witała się ze wszystkimi po kolei, całując trzy razy w policzek, i zapraszałą do środka. - A zachodźcie, zachodźcie. My tu z Babką nie ubrane, prosto z pola. Wołajcie Stacha, Mamo - zwróciła się do staruszki - Niech się kopnie do sołtysa po jaką flaszkę. Albo dwie.. 

Zawinęła się wokół stołu w gościnnej izbie, rozsadziła gości, Babkę na honorowym miejscu. Nie wiedzieć skąd, pojawiły się półmiski z wędliną, serem, ogórki kiszone, kompot,ciasta i kieliszki. Zaraz też wpadł zdyszany Stach - rosły, pod czterdziestkę, nieco zmarnowany, z płonącym wzrokiem i dwoma półlitrówkami pod pachą . Wprawnie napełniał kieliszki. - A mój wnusio to żenić się wciąż nie chce - poskarżyła się na niego Babka, udając przyganę. 

- Chce, chce, Babciu. Tyle, że nie ma z kim, Babciu - odciął się ze śmiechem. 

I wypiliśmy pierwszy toast za spotkanie. Tłumaczyłem rozmowy i kolejne toasty w obie strony: zdrowie wszystkich pozostałych członków rodziny w Ameryce i we Warszawie (osobno psa), za cudowne ocalenia w kolejnych wojnach: - Oj, były tu wojny, były, jedna za drugą – raz po raz powtarzała Babka. A więc, za powstania, za przeżycie pierwszej światowej, za odzyskanie niepodległości, za ocalenie od Niemca, Ruskiego, od partyzantów róznej maści, za upadek komuny, za wolność i demokrację. Toasty sypały się tak szybko, że Stach musiał jeszcze dwa razy biegać do sołtysa. Przy stole panował gwar i chaos. Goście i domownicy przekrzykiwali się i głośno śmiali. Za oknem zachodziło już słońce i ledwo zdążyliśmy przed zmierzchem wyjść ze Stachem na pole , żeby z tyłu, za ogrodem, nieopodal stawu, w którym głosno kumkały żaby, obejrzeć te okopy, gdzie kryli się kolejni najeźdźcy, powstancy i wyzwoliciele. 

I to stamtąd właśnie zebrali do dwóch litrowych słoików po ogórkach miękką, pachnącą wiosną polską ziemię. Pierwszy rozpłakał się Dżeruś. Po nim płakali już wszyscy. Ja też. Chociaż nie piłem, bo prowadziłem. 

Czasem trudno jest mierzyć się z własną przeszłością.