Zgadali się przy piwie, że Michał pochodzi z Siemiatycz, a Romek z wioski po drugiej stronie Bugu. Romek studiował i miał łóżko na prywatnej kwaterze, wynajmowanej na spółkę z chłopakami z Podlasia, którzy albo też studiowali albo bali się przyznać rodzicom, że skreślono ich z listy.  

Michał po dyplomie został na uczelni i zamieszkał w hotelu asystenckim. Dzielił pokój z Doktorantem, którego co tydzień odwiedzała narzeczona z Siemiatycz. Michał wychodził wtedy na miasto. Wracał najpóźniej, jak się dało i od razu szedł spać, odwracając się do ściany. Nie mógł jednak zasnąć, bo tamtym wciąż było mało. Poprosił więc dziewczynę, żeby przywoziła jakąś koleżankę. Będzie ją uczył angielskiego. Znalazła się chętna, nawet niczego sobie. Przykładała się i robiła postępy. Kto wie, czym by się to skończyło, gdyby pewnego ranka do pokoju nie zapukała i nie weszła bez zaproszenia jej matka z należnością za lekcje. Michał musiał wznowić nocne spacery. Teraz obaj z Romkiem szukali lepszego lokum. 

Aż tu nagle, pod koniec tygodnia, tuż przed przyjazdem narzeczonej, Doktorant przypomniał sobie, że ma klucze do mieszkania, w którym zmarł niedawno ojciec jego krewniaczki przebywającej zagranicą. I że mógłby je udostępnić. Pojechali obejrzeć lokal we trzech, razem z Romkiem. Kwatera jak znalazł: stare budownictwo w centrum, dwa pokoje w amfiladzie z kuchnią, wprawdzie bez łazienki, ale z własną toaletą korytarzu. Doktorant oddał im klucze za czynsz i opłaty, bo dzięki temu narzeczona mogła z nim zamieszkać na stałe. 

Michał zajął salon, Romek urządził się w sypialni, gdzie stał tylko tapczan i ogromna szafa, a w niej siedem mundurów byłego właściciela, pułkownika wojska polskiego: wieczorowy, galowy, wyjściowy, służbowy, polowy, ćwiczebny i specjalny.  W szufladzie znaleźli służbowy pistolet.  

Wkrótce zaczęli ich odwiedzać liczni krewni, będący przejazdem, przyjaciele i znajomi płci obojga. Bywali też artyści, malarze, aktorzy, poeci i muzycy na wspólne czytanie i całonocne jam sessions.  Mieszkanie Pułkownika tętniło życiem. Alkohol lał się strumieniami, palono trawę, grano, tańczono i śpiewano. Ważnym uzupełnieniem wyposażenia mieszkania okazała się duża cynowa wanna, która na co dzień wisiała na balkonie, a kiedy zaszła potrzeba, co zdarzało się często, można w niej było przenocować zbłąkanego wędrowca, owijając go w czerwoną pierzynę Pułkownika. Niektóre wizyty bywały nieco uciążliwe. Wpadli więc na pomysł, żeby kłaść na tapczanie w sypialni kukłę Pułkownika w galowym mundurze. W razie potrzeby uchylało się drzwi, uprzedzając kłopotliwych gości, że Pułkownik śpi, bo lubi wypić, ale wkrótce się obudzi i zacznie rozrabiać. Przeważnie skutkowało, zwłaszcza kiedy u jego boku leżał pistolet. 

Kilka razy sąsiedzi zwracali się z nieśmiałą prośbą o zachowanie ciszy nocnej. Nikt się tym jednak nie przejmował. Młodość musi się wyszumieć. 

Jakiś miesiąc później, po powrocie z nocnej eskapady poczuli w mieszkaniu obcy apteczny zapach. Mógł pochodzić jedynie z szafki z nieużywanymi od dawna lekami Pułkownika. Zaczęli podejrzewać się nawzajem o jakiś głupi dowcip, w czym utwierdziło ich zniknięcie wanny z balkonu. Odłożyli więc śledztwo na następny dzień i udali się na spoczynek.  

O świcie wyrwało Michała ze snu gwałtowne szarpnięcie za ramię. 

- Obywatelu! Proszę wstawać! Policja! - usłyszał.

- Tiaaa, policja obyczajowa   - wymamrotał, nie otwierając oczu, przekonany, że to Romek znowu robi sobie jaja.   

            - Dowód proszę! - nalegał surowy męski głos. 

            - Dowód na co, kurwa? 

            - Dowód osobisty! - Michał otworzył oczy. Pochylał się nad nim policjant w czapce, czyli na służbie.

            - Jakim prawem przebywa pan w tym lokalu?  -  padło pytanie. Obok policjanta stała kobieta owinięta w czerwoną pierzynę. Jej twarz wyrażała głębokie oburzenie.  

Nigdy nie dowiedzieli się, czy Doktorant tak bardzo zajęty był narzeczoną z Siemiatycz, że zapomniał poinformować córkę Pułkownika o udostępnieniu mieszkania czy też nigdy nie miał takiego zamiaru. Tak czy owak, sąsiedzi zawiadomili właścicielkę, że zagnieździła się u niej jakaś banda zwyrodnialców.  Urządzają całonocne libacje, piją alkohol, zażywają narkotyki, głośno śpiewają i grają na instrumentach. Przerażona kobieta natychmiast przyleciała do kraju. Na widok swego zmarłego ojca leżącego na tapczanie w galowym mundurze, rzuciła się zapewne do apteczki po krople na serce. Następnie pobiegła do sąsiadki, żeby zadzwonić na policję. Tam powiedziano jej, że interwencja możliwa jest dopiero o szóstej rano. Wróciła więc po wannę, pierzynę i krople, by resztę nocy spędzić u sąsiadki.     

Mieli 12 godzin na opuszczenie lokalu. Okazało się, że najtrudniej im było rozstać się z Pułkownikiem.