Drukuj
Odsłony: 3274
Była prawdziwa zima: za dnia śnieg, w nocy mróz. Pola zasypane na biało, a rzeka zamarznięta tak, że dawała się przejść na drugi brzeg. Dzięki temu, póki mróz trzymał można było wstawać o cały kwadrans później. Szkoła mieściła się po drugiej stronie rzeki. Szło się najpierw z domu wąsko przedeptaną ścieżką, potem szerzej wydeptaną przez wieś i zamiast dalej przez most, skręcało się za kościołem w dół do starej przeprawy i po lodzie na druga stronę. Szybko, bo był zakaz. Nie dlatego, że lód słaby, tylko żeby nie wpaść do wyrąbanych przez wędkarzy przerębli. Nikt do nich nie wpadał oprócz pijanych wędkarzy, więc mimo zakazu biegaliśmy do szkoły przez rzekę.

Przed pierwszym dzwonkiem po korytarzu przechadzał się Dyrektor: wysoki, chudy i groźny. Chodził z rękami założonymi do tyłu, badawczo przyglądał się uczniom biegnącym do swoich klas i raz po raz wyławiał spośród nich swoje ofiary, jak ryby w przeręblu. Przebijał ofiarę przenikliwym spojrzeniem i świszczącym szeptem udzielał reprymendy. Podpaść można było za wszystko: za brak tarczy, niestosowny ubiór, buty zamiast kapci a zwłaszcza za zbyt długie włosy. Lubił przy tym chwycić pechowca za guzik i kręcić, jakby wwiercał się we wnętrzności lub w serce. Najlepiej było mijać go szybkim krokiem z opuszczoną głową. Tak też robiłem i zazwyczaj to wystarczało. Tym razem nie wystarczyło. Chociaż próbowałem przemknąć obok, grzecznie sunąc spojrzeniem przy samej podłodze, Dyrektor zastąpił mi drogę. Podniósłszy wzrok nadziałem się na stalowe oczy osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami. Po prostu, przerąbane.
 - Chwileczkę, chłopcze - zaświszczał złowrogo. - Która klasa?
- Szósta de - wykrztusiłem.
- Nazwisko?
Podałem.
- Do fryzjera - rzucił sucho. - A w poniedziałek rano kontrola w moim gabinecie.
Wiedziałem, że mnie to czeka. Panowała moda na długie plerezy. Zapuszczało się jak najdłuższe, dopóki się nie podpadło. W końcu podpadał każdy. Ale wygrywał ten, kto wpadł najpóźniej. A ja byłem już tak blisko rekordu szkoły!
Po powrocie do domu matka dała mi na fryzjera. We wsi było dwóch ale wszyscy chodzili do Matusza, bo Mateusz nie strzygł na zero, tylko tak, żeby Dyrektor się nie czepiał.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ojciec. Kiedy zobaczył mnie następnego dnia rano, zaczął się rzucać, że takie strzyżenie, to partactwo i pieniądze wyrzucone w błoto. Zmusił mnie, żebym usiadł na taborecie i mimo moich gwałtownych i głośnych protestów oraz wstawiennictwa matki kilkoma zdecydowanymi pociągnięciami elektrycznej maszynki do golenia kompletnie zmasakrował misterne dzieło Mateusza.

Spojrzałem w lustro i zamarłem z przerażenia: zostałem zbrodniczo okaleczony i to przez rodzonego ojca. Tak jak stałem, rzuciłem się do drzwi i wypadłem na dwór. Biegłem ślepo przed siebie przez kopny śnieg, rozdzierając rozpaczliwym krzykiem ciszę zimowego poranka. Czułem łzy spływające po policzkach. Przewracałem się, wstawałem, aż nie wiedzieć kiedy znalazłem się nad rzeką. Wbiegłem na skutą lodem powierzchnię i nieprzytomnie gnałem dalej, dopóki nagle nie natknąłem się na czarną czeluść przerębla. Z trudem wyhamowałem , po czym, wciąż we wściekłym zapamiętaniu, zdjąłem buty, spodnie, skarpetki, usiadłem na krawędzi przerębla i spuściłem nogi do wody. Zimno siekło mnie tak, że na moment straciłem czucie. Zanim poczułem lodowate ukąszenie zawahałem się przez mgnienie, czy lepiej skoczyć do wody i od razu się utopić czy przeziębić się i umrzeć na zapalenie płuc. Nie zdążyłem podjąć decyzji, gdy usłyszałem chrzęst kroków. Odwróciłem się zaskoczony. Ktoś zbliżał się krokiem niepewnym, powoli, jakby z niedowierzaniem: wysoka, chuda i groźna postać w czarnej kurtce, z twarzą ukrytą pod kapturem.
 
- A co ty mi tu, chłopcze, ryby płoszysz w moim przeręblu?

Wyrwałem nogi z wody, zebrałem ze wstydem porozrzucane części garderoby i na bosaka powlokłem się do domu.

Pod wieczór miałem trzydzieści siedem i dwie kreski ale do poniedziałku nawet to mi przeszło.