Nasz dom stoi bliżej torów. Pociągi budziły w nas od kołyski pragnienie dalekich podróży. Do dziś rozpoznajemy je na ucho - pospieszny, osobowy, towarowy - po narastającym wizgu, turkocie, dudnieniu i klekocie ostatniego wagonu. Zresztą sam pociąg, lokomotywę i resztę składu, widać tylko na krótko w wąskiej szparze między chlewem i komórką przyklejoną do szczytowej ściany domu, zwaną przydachem. Babka nie nosiła zegarka, bo rozkłady wszystkich pociągów znała na pamięć. Wiedziała co do minuty, kiedy dziadek wróci na obiad. Tym bardziej, że Dziadek pracował na kolei jako zawiadowca stacji. Chodził do pracy w kolejarskim mundurze i czapce ze skrzydlatym godłem nad czerwonym otokiem obwiedzionym białym sznurem.
W kuchni na ścianie wisi oprawiona w ramki stara, upstrzona przez muchy fotografia budynku stacji udekorowanego szarfami i zieloną świerczyną. Na peronie pręży się na baczność cała załoga stacji. Młody Dziadek z bujnym wąsem i w galowym mundurze wygląda bardzo godnie. Pytana z jakiej okazji zrobiono zdjęcie, Babka odpowiada: „Jakisi król przejeżdżał.”
Tymczasem rzeką królowie nie pływali. Najwyżej prom i chłopskie krypy. Wprawdzie od wiosny do jesieni można się w rzece kąpać, skakać na główkę, podglądać i podszczypywać dziewczyny, a także łowić ryby i wybierać raki. A zimą ślizgać się na łyżwach. Ale to przecież koleją, a nie rzeką, przyjeżdżał obok wsi, a czasem do wsi wielki świat. Dziadek zaprzęgał wtedy Łysą, naszą kobyłę, do bryczki i wyjeżdżał po gości na stację. Jak do kościoła.
Kolej dało się też obserwować od pola. Robiliśmy z tymi od rzeki zakłady o rodzaj pociągu czy o liczbę wagonów w składzie i prawie zawsze wygrywaliśmy. Kto nie umiał liczyć, machał podróżnym. Albo przykładając ucho do nagrzanych słońcem szyn nasłuchiwał nadjeżdżającego pociągu. A jeśli się nie brzydził, mógł nawet położyć na szynach nadmuchaną słomką ropuchę.
Rzeka płynie i płynie, aż w końcu wpada do jakiejś większej rzeki i na tym się kończy. Kolej za to jedzie, jedzie i jedzie, aż na sam kraj świata, a nawet dalej. Całą kulę ziemską oplata.
Na dowód wyższości kolei mój starszy brat zwołał kiedyś wszystkich, tych od rzeki i od kolei, na górkę, skąd pociągi widać najlepiej i najdłużej. Sam tymczasem wsiadł na naszej stacji do ostatniego wagonu osobówki. I kiedy osobówka nabrała rozpędu, przez otwarty lufcik toalety wyrzucił rolkę kolejowego papieru toaletowego, którego koniec trzymał w ręku.
Na widok łopoczącej za pociągiem srebrzącej się w słońcu szarfy, zebrani na górce najpierw zamarli, po czym zaczęli podskakiwać z wrzaskiem w radosnym zachwycie, wymachując rękami, jak szaleńcy. Nic dziwnego. Byłem wśród nich i potwierdzam, że wyglądało to tak, jakby pociąg ciągnął za sobą rzekę.
Brat wysiadł na sąsiedniej stacji i po kilkunastu minutach biegiem do nas dołączył. Wszyscy, jeden przez drugiego, przekrzykując się, klepali go po plecach, każdy chciał mu podać rękę. Byłem dumny z niego tak, jakbym to ja wzbudzał ten powszechny podziw godny wnuka kolejarza.
No i odtąd nie mogło już być najmniejszej wątpliwości, że to kolej rządzi. Przynajmniej do najbliższych upałów.