Działo się to jakiś czas temu na greckiej wyspie Rodos. Jeden z dzienników ogólnopolskich i ogólnopolska rozgłośnia radiowa zaprosiły przedstawicieli 100 największych reklamodawców – crème de la crème - na trzydniową konferencję poświęconą najnowszym trendom w komunikacji marketingowej. W programie przewidziano dwa krótkie wystąpienia. Oba w sobotę, pierwsze przed południem, drugie po. Pozostały czas przeznaczono na szeroko rozumianą integrację. Integracja all inclusive zaczęła się już na pokładzie samolotu. Przylecieliśmy na miejsce w piątek pod wieczór, wypełniając pustawy o tej porze roku hotel krzątaniną i gwarem. Zwłaszcza przy barze. Integrowano się intensywnie do białego rana. Domyślałem się , czym to grozi. I nie myliłem się. Nazajutrz, na pierwszym wykładzie pojawiło się nie więcej niż dziesięć osób. Tak się złożyło, że tym razem musiałem stawić czoła temu porannemu wyzwaniu, jako wykładowca. Temat, treść i forma miały być lekkie, łatwe i przyjemne. I były: po prostu, pokazywałem, komentując, zabawne reklamy. Do dziś pamiętam, jak trudno uśmiechać się przez zaciśnięte zęby. Zanim skończyłem, doszło jeszcze kilkunastu słuchaczy o poszarzałych twarzach. Przez resztę dnia trzymałem się raczej na uboczu. Idąc w ten sposób na rękę tym, którzy mnie znali i woleli nie patrzeć mi w oczy. Pod wieczór czekała nas druga prelekcja. Tym razem godzinny recital w wykonaniu wybitnego satyryka Stanisława Tyma. Recital odbywał się na mieście, w zamkniętej jeszcze o tej porze i udostępnionej nam tylko dyskotece. Ale bar był już otwarty. Toteż zaraz po wejściu do sali przy barze zrobiło się najciaśniej. Dźwięczało szkło, narastał gwar rozmów. Tymczasem artysta przygotowywał się do występu na podwyższeniu dla orkiestry. Dopytywał się o umówiony mikrofon ze statywem. Nie może trzymać mikrofonu w ręce, bo program zawiera elementy choreograficzne. Szukano statywu, a wrzawa pod barem przybierała na sile. Okazało się jednak, że statywu nie ma. W takim razie, postanowił Stanisław Tym, będę mówił bez mikrofonu. Jak postanowił, tak zrobił. Wykonał cały recital dla kilkuosobowej gromadki słuchaczy stłoczonych wokół podwyższenia dla orkiestry. Nie przekrzykiwał zgiełku, ani razu nie spojrzał w stronę baru, nie gromił nikogo wzrokiem. A potem ukłonił się, przyjął oklaski i wyszedł. Pełna profeska!


Odtąd Stanisław Tym nie uczestniczył już w żadnej z licznych atrakcjach i nie bywał na wspólnych posiłkach. Pojawił się dopiero w dniu wyjazdu. Oprócz bagażu ciagnął za sobą na przybrudzonym bandażu szarego, kudłatego pieska. Piesek wyglądał jak siedem nieszczęść: mały, chudy, na krótkich, krzywych nóżkach, z zaropiałymi oczami. Widać było, że nie miał w życiu szczęścia. Tym razem mu się wreszcie udało. Stanisław Tym rzucił prawdziwe wyzwanie zgromadzonym przed autokarem najwybitniejszym specjalistom od marketingu: pieska trzeba przewieźć do Polski. I trzeba było widzieć, jak dręczeni poczuciem winy wybitni specjaliści zabiegali o przebaczenie, załatwiając Grekowi , bo tak nazwano nowego uczestnika konferencji, bilet „powrotny” do kraju wraz ze wszystkimi niezbędnymi papierami. W nagrodę, podczas pożegnalnego obiadu nowy pan Greka deklamował nam obszerne fragmenty Pana Tadeusza.

Dziękuję Stanisławowi Tymowi za to pouczające doświadczenie. Polecam je wszystkim, którym zdarza się cierpieć z powodu niezadowalającej frekwencji. Co – jak widać - zdarza się nawet mistrzom.
 
Brief czerwiec 2012
Gwoździem w mózg
Leszek Stafiej