Drukuj
Odsłony: 3098

Sezon teatralny w pełni. Uczestniczy w nim cała Polska: teatromani z Wrocławia przeżywają skandal obyczajowy w Teatrze Polskim, w Krakowie protestują przeciwko prowokacjom Jana Klaty w Teatrze Starym oraz przeciw nieprzyzwoitej inscenizacji "Neomonachomachii". Szkoda, że niektóre protesty odbywają się przed teatrem zamiast w teatrze, gdzie można ewentualnie obejrzeć inkryminowane przedstawienia. Polski teatroman uliczny uznaje jednak, że nie jest to konieczne.

I warszawiacy nie gęsi: dyrektor artystyczna Teatru Studio, Agnieszka Glińska, znana i ceniona w środowisku teatralnym, obraziła się na dyrektora naczelnego Romana Osadnika i odeszła z teatru. Najpierw na wielomiesięczne zwolnienie, potem na zawsze, a jeszcze potem na urlop, który jej się przecież należy. Warszawskie elity kulturotwórcze zawyły z oburzenia na bezdusznego dyrektora, który skrzywdził wybitną artystkę. Kością niezgody miało być odwołanie premiery przez dyrektora Osadnika z powodu długotrwałej niedyspozycji reżysera spektaklu, Agnieszki Glińskiej.

Tymczasem, jak twierdzą dociekliwi, niedyspozycja nie przeszkodziła pani dyrektor w reżyserowaniu filmu fabularnego poza teatrem.
Nie jestem teatromanem, nie należę do elit. Bywam w teatrze, bo lubię. I słyszałem, jak każdy, że konflikty między dyrektorem teatru a artystami są na porządku dziennym. Artyści bywają kapryśni a dyrektorzy bezwzględni. To oni odpowiadają w końcu przed mecenasem publicznym za misję, strategię, za funkcjonowanie teatru jako przedsiębiorstwa – z finansami, inwestycjami, polityką zatrudnienia itp. – czyli zarządzanie instytucją kulturalną. Dzięki temu aktor może być „od grania”, jak mawiał dyrektor Kazimierz Dejmek.

Co zatem w postępowaniu Romana Osadnika oburzyło warszawskie środowisko teatralne? Co przeraziło zespół aktorski teatru do tego stopnia, że aż powołał związek zawodowy? Z analizy relacji i dyskusji publikowanych w mediach wynika, że spór z artystką to jedynie pretekst lub kropla, która przepełniła czarę goryczy. Dyrektorowi zarzuca się bowiem próbę komercjalizacji teatru. Dowodem ma być zamiar wdrożenia „metodyki zarządzania projektami” opracowanej przez specjalistów z SGH. Zaniepokoił się sam prezes ZASP, Olgierd Łukaszewicz: "(...) w trosce o losy tej sceny kieruję na ręce Pani Prezydent pytanie, jakie są intencje Zarządu Miasta Stołecznego Warszawy w stosunku do działalności Teatru Studio?

Czy idzie o likwidację modelu teatru repertuarowego ze stałym zespołem,a wprowadzenie do Teatru Studio modelu teatru realizującego projekty?”. Miasto, właściciel teatru, pozostawiło dyrektorowi Osadnikowi wolną rękę, wychodząc z założenia, że wrzawa ucichnie i wszystko wróci do normy. Jednak aktorzy boją się metodyki zarządzania jak niegdysiejszy chłop elektryfikacji.

Konsultowanie ekonomistów w sprawach teatru uznali za bluźnierstwo porównywalne z wprowadzeniem przekupniów do świątyni. W poczuciu zagrożenia i krzywdy, szukają wsparcia – i znajdują je – wśród wciąż licznych zwolenników poglądu, że komercja i sztuka leżą na przeciwległych biegunach i nie dadzą się pogodzić, czyli że albo rybki albo akwarium. Na nic zapewnienia Romana Osadnika, że zamierza nadal dochowywać wierności repertuarowemu statusowi Teatru Studio, że kontynuacja szlachetnej tradycji Centrum Sztuki Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza „zgodnie ze strategią, misją i wizją teatru” wymaga doskonalenia umiejętności i nowoczesnego zarządzania kulturą.

Dlaczego na nic? Być może z powodu wieloletniego przyzwyczajenia do komfortu etatów w objęciach hojnego mecenasa samorządowego. Scenom prywatnym udaje się jakoś godzić komercję oraz sztukę w naszej zmakdonaldyzowanej i stabloidyzowanej rzeczywistości, podobnie jak godzą je od lat malarstwo, muzyka, literatura czy film. Zmiana, która puka dziś do drzwi teatrów publicznych, budzi trwogę.

Im większa trwoga, tym bardziej święte oburzenie. A od świętego oburzenia krok tylko do agresji. Dlatego dzielny dyrektor Osadnik usiłujący wiosłować samotnie pod prąd w swej wywrotnej łódeczce zaliczy jeszcze niejedną strzałę w plecy zanim dotrze, lub nie dotrze, do celu. Taki już los pionierów. Tymczasem aktorzy, zamiast bać się i przeszkadzać, niech mu kibicują, robiąc to, co umieją najlepiej, czyli grając, co najmniej tak, jak pan Dejmek przykazał.

Dla własnego dobra, żeby mieć i rybki i akwarium.

 



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg