Nie wiem, jak jest teraz, ale kilka lat temu czytałem, że w Warszawie mieszka zaledwie 20% urodzonych warszawiaków. Reszta to tzw. ludność napływowa. Skoro tak, to ciekawe, czy reszta Polski nie lubi wyłącznie tych rdzennych, czy także tych  80% przyjezdnych. Bo że warszawki w Polsce się nie lubi - to nie ulega wątpliwości. Jeżdżąc po kraju prawie zawsze muszę się tłumaczyć, że urodziłem się w Przeworsku.

Powody  antypatii do warszawiaków są co najmniej dwa. Jeden, to stołeczność i domniemanie o szczególnym uprzywilejowaniu.  Mieszkając w Warszawie wcale nie czuję się uprzywilejowany. Zawsze brakuje mi tu czasu. Dlatego lubię  stąd wyjeżdżać. Wtedy  zastanawiam się, czy potrafiłbym mieszkać gdzie indziej i czy gdzie indziej dałbym sobie radę. Na wszelki wypadek zawsze wracam. Gdybym mieszkał w Przeworsku myślałbym zapewne inaczej. Zazdrościłbym Warszawie metra, sklepów, restauracji, telewizji, teatrów i kin, rautów, koktajli, a także możliwości zrobienia kariery oraz osiągnięcia wysokich zarobków w międzynarodowej agencji reklamowej. Mimo to byłbym dumny z Przeworska i pewnie pogardzałbym warszawką, a nawet nie wykluczone, że  przyjeżdżałbym do niej  na marsze protestacyjne. Do czasu, rzecz jasna, kiedy zaproponowano by mi jakąś posadę w ministerstwie lub   w międzynarodowej agencji reklamowej. Zanim to jednak nastąpi   przywilej stołeczności bywa przedmiotem zazdrości i zawiści, czego dowiodła choćby ogólnopolska reakcja na „Kontrakt dla Warszawy”. Na szczęście dzieje się tak nie tylko u nas. Stolice nie są na ogół lubiane.

Drugim powodem antypatii do warszawiaków jest  ich zachowanie i wynikający zeń wizerunek. Mówi się, że są zarozumiali i cyniczni. Przyznaję, że  jest w tym trochę  prawdy. Warszawka rzeczywiście czuje się świetnie  i ma o sobie  bardzo wysokie mniemanie. Bywa w wielkim świecie. Ba, sama  jest pępkiem świata. Dobrze się ubiera i dobrze jada. Wie, co jest modne, a co już nie. Nie zawsze potrafi zachować się przy stole, ale zna się na winach i egzotycznych potrawach. Może codziennie ocierać się o luminiarzy. Rozmawia w obcych językach  z gośćmi z zachodu, z którymi często pracuje ramię w ramię lub łeb w łeb. Jeździ na  zachodnie  szkolenia. Wysyła swoje prace na zachodnie konkursy i czasem dostaje  nagrody. Dzięki temu sporo się nauczyła i nie musi już  uczyć się niczego, oprócz przystosowania do środowiska. Bo jeśli okaże się, że umie za mało, to zmienia pracę. Zawsze na lepiej płatną. Zespół kreacyjny z agencji X odchodzi do agencji Y, a zespół kreacyjny z agencji Y – do agencji X. Każdy  dostaje więcej niż w poprzednim miejscu pracy. Warszawka robi więc dużą kasę i nie ma kompleksów. Wszyscy mają równie piękne civki,  wszyscy wszystkich  znają i spotykają się  na przyjęciach.  Warszawka jest syta i samozadowolona. I dlatego w warszawce nie ma  cnoty skromności i pokory. W warszawce króluje snobizm, hucpa i  buta. Oraz  protekcjonalizm,  lekceważenie lub pogarda wobec  prowincji. No, chyba że warszawiak znajdzie się w Krakowie.

Tymczasem, chociaż  zapach   restauracji   MacDonald’s i  coca-cola dotarły już wszędzie, to jednak wolny rynek i kapitalizm poza Warszawą rozwijają się nieco wolniej. Nawet w dużych miastach sporo  jest ludzi, którzy myślą i żyją jeszcze po staremu albo po swojemu: nieco wolniej, spokojniej, mniej agresywnie. Inaczej się ubierają, inaczej jedzą. Rzadziej zmieniają pracę, bo jest jej mniej. Rzadziej jeżdżą służbowo za granicę, bo trudniej u nich o przedstawicielstwa zagraniczne, skoro cudzoziemcy na razie wolą  otwierać biura w stolicy. Interesy kwitną  więc  wolniej,  klientela głównie rodzima, konkurencja skromniejsza.    Zarabia się mniej i życie kosztuje mniej.

Co nie znaczy, że poza Warszawą  wiedzą i umieją  mniej. Informacja dociera  dziś wszędzie. Literatura, media klasyczne,  elektroniczne, a zwłaszcza cybernetyczne nie znają pojęcia prowincji.. Wystarczy  włączyć telewizor, wejść do internetu lub kupić sobie miesięcznik Brief, by czuć się obywatelem świata bez względu na miejsce pobytu.  Z tym, że  potrzeba wymiany informacji jest przeważnie jednostronna. Mieszkańcy  miast, miasteczek i miejscowości – nazwijmy je środowiskami regionalnymi – więcej biorą niż dają. Biorą więcej, bo mają większe potrzeby, większe ssanie na informację i wiedzę. A dają mniej, bo mało kogo obchodzi, co dzieje się w regionach.  Zwłaszcza warszawka zupełnie się tym nie interesuje.
 
I źle robi. Bo zamiast przelewać z pustego w próżne i kisić się we własnym zużytym sosie  mogłaby  wiele zyskać, sięgając po ogromny, niewykorzystany potencjał, który dojrzewa w regionach. Zdecydowana większość uczestników moich szkoleń i warsztatów na temat marketingu i reklamy pochodzi spoza Warszawy. Co rusz zaskakuje mnie, a niekiedy wręcz zawstydza, ich imponujące oczytanie i  wiedza teoretyczna, czym przewyższają wielu  moich kolegów i współpracowników reprezentujących warszawskie biura największych międzynarodowych agencji reklamowych.  W regionach nadal zauważam  znacznie silniejszy pęd do wiedzy, gotowość do myślenia analitycznego i strategicznej dyscypliny. Podziwiam ich  ambicję,  wrażliwość oraz umiejętności twórcze i warsztatowe,  wcale nie ustępujące warszawskim. We współpracy z  nimi zazdroszczę im  silnego poczucia tożsamości i odpowiedzialności, a nade wszystko cenię sobie ich etos pracy, który w Warszawie uległ degradacji w trakcie nieustannej wędrówki od pracodawcy do pracodawcy w pogoni za większą kasą i większym uznaniem środowiska.

Skoro jednak, jak stwierdzono na początku,  warszawkę tworzą w przeważającej części przyjezdni – ze mną włącznie - to zastanawiam się kiedy  i dlaczego tracimy tu swoje regionalne cnoty. Czyżby nadal, mimo licznych zmian i deklaracji, byt kształtował naszą świadomość?



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg