Mój dobry znajomy opowiedział mi taką oto  historię: pewnego dnia zadzwoniła do niego Koleżanka. Koleżanka mu się podoba, lubi ją i ceni, chociaż widuje się z nią sporadycznie, znacznie rzadziej niż by chciał.

Kiedy rozpoznał  jej głos w słuchawce przybrał jak zwykle ton żartobliwy, z lekka ironiczny, który wszystko bierze w cudzysłów  na  wypadek,  gdyby  trzeba było wycofać się z niewygodnych pozycji emocjonalnych. Jeśli  nagle dzwoni ktoś, kto dzwoni rzadko, to zawsze jest nadzieja na jakąś niespodziankę: niezwykła propozycja,  wielka wygrana,  doskonały interes do zrobienia lub przynajmniej sensacyjna wiadomość. Takś rozmowę,  jak wiedzą  praktycy, dobrze jest wymościć sobie parlefransami. Żeby osłonić się przed rozczarowaniem w razie braku  zbieżności oczekiwań, celów i środków.  Mój dobry znajomy potrafi stosować parlefranse w sytuacjach znacznie  gorszych niż tu opisana. Pożartowali więc sobie  niezobowiązująco i rozmowa miała się już ku końcowi, gdy nagle rozmówczyni zapytała go o znajomości wśród producentów  farb. Potwierdził. Z lekkim niepokojem, bo pytanie zapowiadało zobowiązania. I rzeczywiście:  Czy nie mógłby załatwić trochę farby na remont oddziału szpitala dziecięcego na Litewskiej? To przecież tylko jeden telefon.

Na to on, z wahaniem, bo przedtem nic takiego nie robił, że  owszem, jednym z jego klientów był duży producent farb. To bardzo mili ludzie, ale łączą go z nimi stosunki formalne, wię c niczego nie może obiecać. Nie mniej jednak  zorientuje się, co się da zrobić.

Pożegnali się. Rozmowa trwała nie dłużej niż cztery minuty. Minęło kilka godzin, w ciągu których raz po raz obracał w myślach tę sprawę. Nie bardzo miał ochotę tam dzwonić. Bał się odmowy.  Wiedział, że jeśli jego klient odmówi, stosunki między nimi ulegną pogorszeniu. Więc odkładał decyzję do końca dnia, a potem postanowił, że zadzwoni jutro. Jutro nie zadzwonił, bo zapomniał. Nie całkiem, bo cały czas wiedział, że ma zadzwonić, ale trzymał to gdzieś na dnie pamięci.

Po dwóch dniach koleżanka odezwała się ponownie. Taaak, owszem, rozmawiał z nimi. Ale nie zastał osoby decyzyjnej. Ma zadzwonić jutro. Tym razem nie było miejsca na żaden cudzysłów: wystarczy, że był zażenowany swoim kłamstwem. Choć kusiło go, żeby nie zadzwonić i  oszukać, że odmówili, albo że mimo licznych telefonów nie dotarł do decydenta, to jednak uczciwość wzięła górę. Wziął się na odwagę i zadzwonił. Połączył się natychmiast.  Tak szybko, że przedstawił sprawę rzeczowo i ze zwięzłością, o którą się nawet nie podejrzewał. Na pytania odpowiadał z takim zapałem – na razie tylko z obawy przed odmową -  że ani się obejrzał, jak poczuł się rzecznikiem przedsięwzięcia. To przecież tylko jeden telefon. Pani dyrektor marketingu, z wahaniem – bo nigdy przedtem nie miała do czynienia z takim zadaniem - odparła, że zobaczy, co się da zrobić. Musi porozmawiać z prezesem. Ulżyło mu tak bardzo, że od razu podał jej telefon do Koleżanki, proponując bezpośredni z nią kontakt  w razie pozytywnej decyzji.

Odkładając  słuchawkę nadal czuł adrenalinę i coś w rodzaju uniesienia.. Wyprostował się, wypiął pierś, spojrzał na miasto za oknem jakimś innym, pełniejszym i bardziej  uczestniczącym wzrokiem.

A potem działo się mnóstwo rzeczy, które wymazały mu z pamięci całe to zdarzenie. Minęło kilka tygodni, miesięcy, wiosna, lato, wakacje. Koleżanka odezwała się dopiero pod koniec września. Tym razem, żeby przekazać zaproszenie Profesora na  prezentację  dziecięcego oddziału onkologii krwi po remoncie. Z początku nie bardzo wiedział o co chodzi. A kiedy sobie przypomniał zdziwił się jeszcze bardziej, bo przecież on tylko wykonał jeden telefon. Więc podziękował za zaproszenie i obiecał, że odezwie się w przyszłym tygodniu. Z powodu licznych zajęć nie odezwał się. Kiedy zadzwoniła ponownie ze wstydu przyjął pierwszy zaproponowany termin spotkania. Wykroił pół godziny z zatłoczonego kalendarza. Zapłacił za pół godziny parkingu. Był w szpitalu kilka minut przed czasem. Po chwili pojawiła  się Koleżanka w towarzystwie pani dyrektor marketingu, jeszcze jednego przedstawiciela firmy i projektantki wnętrz. Profesor przywitał ich na piętrze, gdzie mieścił się jego mały gabinecik. Z przejęciem i dumą opowiedział o osiągnięciach oddziału. Potem poprosił na korytarz. Zebrali się tam wszyscy pacjenci z rodzicami i cały personel. Patrzyli na przybyłych z milczącą powagą. Profesor przedstawił gości, podziękował w imieniu oddziału i zapowiedział krótki występ. Wtedy na środek korytarza wystąpili młodzi praktykanci i przeczytali cztery wiersze Karola Wojtyły o miłości. Następnie wręczono gościom medale, dyplomy ‘przyjaciel dzieci’ i upominki własnoręcznie wykonane przez pacjentów. Mój dobry znajomy z ogromnym trudem, przez ściśnięte gardło, wygłosił kilka słów podziękowania: że tak niewiele trzeba, żeby pomóc bliźniemu, czasem tylko jeden telefon staje  się źródłem bardzo głębokich wzruszeń. Następnie Profesor oprowadził gości po swoim królestwie: czysto, jasno, kolorowo i pogodnie. Jak nie u nas lecz w jakimś amerykańskim filmie. Jeszcze drobny poczęstunek i  oszołomieni goście opuścili szpital. Żegnali  się już w pośpiechu, bo parking. Mój znajomy znalazł za szybą samochodu mandat. Ale wcale się nie przejął.



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg