Mój znajomy socjolog twierdzi, że kultura nie nadąża dziś za szybkim tempem rozwoju technologicznego. Nie tylko zanikają stare praktyki i obyczaje, ale nie zdążają powstać  nowe. Macdonaldyzacja życia codziennego sprawia, że zamiast konsumować – dosłownie i w przenośni - powoli i z godnością, z talerza, przy pomocy  noża i widelca, jemy palcami z papierowych tacek, byle szybciej. Mój ojciec, wspomina znajomy, wkładał mi pod pachy po jednym tomie encyklopedii PWN, żebym siedząc przy stole trzymał łokcie przy sobie. Wiadomo było, jak przechylać talerz, jak nie  szczękać łyżką o talerz, nie rozmawiać z pełnymi ustami, nie chlipać, nie siorbać ani nie stękać. Serwetką wycierało się usta przed spożyciem wina,  żeby nie zostawiać tłustych śladów na kieliszku. Bo kto chciał  dostać się do kronik towarzyskich magazynów kolorowych, musiał najpierw mieć maniery, które wyniósł z domu, a dopiero potem mógł starać się zostać bohaterem  skandalu. Dziś z domu wynosi się najwyżej śmieci, a żeby dostać się do kolorowego pisemka wystarczy wystąpić w telenoweli.

Nie nadąża też język, wyraziciel kultury.  Zarówno w sensie pojęciowym jak w obyczajowym. Trudno powiedzieć, czy dwadzieścia lat temu w stosunkach służbowych występowało zjawisko zwane mobbingiem. Skoro się nie nazywało, to pewnie go nie było. Czyli przyszło do nas z hamburgerem. Można więc przyjąć, że zjawiska  obyczajowe tak długo pozostają obce kulturze, póki nie doczekają się odpowiedników w języku ojczystym. Ale tak nie jest: globalizacja obyczajów postępuje za szybko. Idąc więc z duchem czasu, uprawiamy lobbing, seksizm czy mobbing lub/i broniy się przed nimi zanim zrozumiemy, co to znaczy. W  języku funkcjonuje dziś mnóstwo  szybkich przekładów i  pojęć kalekich  – tzw. kalki –  jak ‘nie ma mnie przy swoim biurku’ ( I’m not at my desk),   ‘mieć coś z tyłu głowy’ ( at the back of my head), czy wszędobylskie  ‘dokładnie’ ( exactly). Jeszcze całkiem niedawno, wspomina znajomy socjolog,  moja  Ciotka z Krakowa, dama niezwykle  kulturalna,  dystyngowana i komilfo, jak czasem mawiają tam nadal, dla dramaturgicznego ubarwienia i uwspółcześnienia wypowiedzi wtrącała  z naciskiem, żeby podkreślić cytat,  jakiś zwrot potoczny w rodzaju   ‘dostać OPR’ czy nawet ‘zrobić kogoś w konia’. Używała tych eufemizmów z rozbrajającą nieświadomością ich wulgarystycznej etymologii, oczywiście ku naszej, wówczas nastolatków, złośliwej radości. Dość często w historii swojego rozwoju język zostawał w tyle za głową.  W okresie przechodzenia z czworaków do miast, co mamy już chyba za sobą, używano epitetów w stylu „wpuścić chłopa do biura”, „słoma z butów” czy  „z chłopa król”. Dziś są równie nieadekwatne co niezrozumiałe. Nowych jeszcze nie ma. A im większy dysonans pomiędzy dojrzałością i kulturą osobistą a stanowiskiem w objętym  międzynarodowej firmie na skutek olśniewającej kariery, tym więcej szerzy się wokół umysłowych macdonaldyzmów i językowego kokakolizmu.

Tym współczesnym wyzwaniom społecznym towarzyszą  szczególnie agresywnie nowe  obyczaje medialne. Tu trudno niekiedy orzec, co jest skutkiem, a co przyczyną. Wolny rynek, którym rządzi reality show i skrót reklamowy, nie tyle umożliwia szybki awans społeczny, co  za pośrednictwem mediów kreuje iluzję jego powszechnej dostępności. Sukces jest na odległość wyciągniętej ręki czy wystawionego łokcia. Niektórym bohaterom  reality show  udaje się  przejść błyskawicznie  ‘from rags to riches’ (pardon le mot), co uwiarygodnia iluzję powszechności awansu. Ale w dobie instrumentalizacji i fetyszyzacji awansu  wewnętrzne wartości intelektualne  i moralne to nie cele lecz instrumenty do osiągania sukcesu. Rodziną i patriotyzmem a nawet religią i wiarą frymarczy się  więc dla osiągnięcia ‘partykularnych interesów politycznych’. Hasła wolnościowe deprecjonują się w populistycznych czy libertyńskich apelach o swobodę obyczajów. Hałaśliwe kampanie na rzecz wolności ‘do czegoś’ – aborcji, eutanazji, seksu homoseksualnego etc., zagłuszają dążenie do  wyzwolenia od tego, co destrukcyjne dla jednostki jako członka wspólnoty społecznej. Rozgłos i fakt medialny zastępują  skupienie, refleksję i poszukiwanie prawdy. W sukurs współczesnym nuworyszom idzie nie literatura piękna lecz  poradnikowa. Ale przecież podstaw kultury  osobistej lub wrażliwości na nią  nie wynosi się  z grup rówieśniczych lecz z rodzinnego domu: od ‘mycia zębów przez ‘dzień dobry, dziękuję, przepraszam, do widzenia’, wspólne posiłki, zachowanie przy stole, po rodzinną biblioteczkę, rozmowy przy stole,  wartości i zasady moralne.  Co robić, gdy autorytet domu rodzinnego i rodzinne rozmowy coraz powszechniej zastępuje telewizja? Jak zachować się w kontaktach z ofiarami takiego sieroctwa emocjonalnego, intelektualnego i  moralnego? Co robić, gdy  wystarczy być uczestnikiem tok szoł lub reality szoł, aktorem telenoweli lub bokserem płci damskiej  ( pani bakser?nie mylić na razie z damskim bokserem),  żeby publicznie  ferować  wyroki moralne (np. TV  Polsat pt. Kto ma rację?).

Proponuję, by w tej sytuacji przede wszystkim umówić się, że instrumentalne części ciała nie są najważniejsze nawet dla tych, którzy żyją z pracy własnych rąk.  Czytelnikom Wiernym i Przygodnym życzę więc wraz z Wiosną, byśmy razem wytrwali w przekonaniu, że bez względu na to, co nam próbują wmówić, wartością godną powszechnego szacunku jest głowa a nie jej przeciwieństwo.



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg