Była pierwsza połowa lat osiemdziesiątych. Mieszkało się wtedy przeważnie w blokach z wielkiej płyty. Na jedenastym piętrze były cztery mieszkania. Dwa trzypokojowe i dwa dwupokojowe. W trzypokojowym, na jednym końcu korytarza, mieszkał redaktor z żoną redaktorką, dwoma córkami i czarnym, kudłatym kundlem. Naprzeciw, w drugim trzypokojowym, mieszkało małżeństwo kreślarzy z jedną córką. A po bokach, w mieszkaniach dwuizbowych,  mieszkała z dwójką dzieci rodzina ślusarza z Ursusa  oraz małżeństwo sprzedawczyni i kontrolera wag sklepowych też z dwójką dzieci. Korytarz był  długi i pusty. Życie sąsiedzkie właściwie nie istniało. Tyle, że jak się spotkali na korytarzu, to mówili sobie ‘dzień dobry’. Czasem redaktor coś tam zagadał do dziecka albo do sąsiadki we windzie. Ale poza tym, to nic.
 
Aż tu któregoś dnia redaktor zapukał kolejno do drzwi wszystkich trzech sąsiadów i mówi:
- Byłem na Ursynowie. Tam na wszystkich korytarzach mają kraty. Zróbmy sobie i my kratę. Będzie bezpieczniej i będziemy mieli więcej miejsca dla siebie.

Propozycja nie spotkała się z entuzjazmem. Raczej z rezerwą. Zalety kraty nie wydawały się sąsiadom oczywiste. Ursynów to Ursynów. Rządził się swoimi szpanerskimi prawami. Pewną pokusę  stanowiła ewentualnie perspektywa dodatkowej powierzchni życiowej. Taki odgrodzony korytarz to trochę jak własny ogródek. Do dziś nie wiadomo, co zadecydowało o tym, że  nazajutrz ślusarz z Ursusa i  wagowy zapukali do drzwi redaktora.  
    - No to róbmy tę kratę – powiedział ślusarz z Ursusa.  
Od razu zebrali się na korytarzu i ustalili plan działania. Inwestycja powstawała w systemie gospodarczym, czyli wszystko  trzeba było załatwić. Kreślarz załatwił projekt kraty, redaktor pozwolenie spółdzielni, ślusarz załatwił pręty zbrojeniowe,  a wagowy załatwił szwagra spawacza.

Po dwóch tygodniach gotowa do montażu metalowa konstrukcja z prętów zbrojeniowych znalazła się na jedenastym piętrze. Mężczyźni zakasali rękawy i zabrali się do roboty. Choć nigdy przedtem nie zdarzyła im się okazja do takiej dobrosąsiedzkiej integracji, szło im bardzo dobrze. Osadzono kratę w murze, założono szybę przeciwpożarową ze zbrojonego szkła, zamocowano tablicę z przyciskami czterech dzwonków. Połączył je z mieszkaniami miedziany przewód elektryczny, który nastoletni syn ślusarza znalazł był na pobliskim poligonie wojskowym i niechętnie udostępnił. Po zakończeniu montażu czterej sąsiedzi z piętra kucnęli sobie pod ścianą. Paląc papierosy bez filtra podziwiali swoje dzieło. Krata lśniła karminową minią, którą żona wagowego sprowadziła aż ze Szczecina.

Przez chwilę milczeli. A potem ślusarz z Ursusa powiedział:  
-    No, tośmy się, kurwa, odcięli od tego kurestwa.
Nie będziemy się tu wymądrzać i wytykać ślusarzowi z Ursusa, jak bardzo się mylił. To były inne czasy. Ludzie byli na ogół podejrzliwi, nie ufali sobie. Zamykali się w swoich domach. I narzekali lub knuli.  Nie było pubów, nie znano grilla. Ani telefonu komórkowego. Nie było w Polsce gangów ani mafii. Przynajmniej oficjalnie. Nie oblewano kwasem prokuratorów ani nie napadano w biały dzień na samotne kobiety. Nie dokonywano zuchwałych napadów na banki. Nie było międzynarodowego terroryzmu.

Panował za to mur berliński i  komunistyczny totalitaryzm. I nikt nie wiedział, co będzie dalej.  

Dzisiaj już wiadomo, co było dalej. Była Solidarność, potem stan wojenny. Po kilku latach, wolne wybory, wolny rynek, wolne  media, gruba kreska i  wolnoć Tomku. I tak minęło ćwierć wieku.
Krata wciąż  stoi. Bo zawsze jest coś, od czego chcielibyśmy się odciąć.



Leszek Stafiej - Brief - Gwoździem w mózg