Drukuj
Odsłony: 3170
KRAINA BUGU: Za oknem odwilż: pryzmy brudnego śniegu, kałuże i psie kupy. Jak to w mieście. Nagle zadzwonił Bartek, że u sąsiada nad Bugiem świniobicie i czy wezmę z nim swojskich wyrobów na spółkę, jak się umawialiśmy jesienią. Pewnie, że wezmę. To muszę zaraz przyjechać. Półtusza już wypatroszona, ale rzeźnik, Białorusin, od trzech dni na nasz rachunek pije, bo bez właścicieli dzielił nie będzie. Miałem pilną robotę w mieście, z terminem przed Wielkanocą. Na świąteczny stół też jednak coś muszę mieć. Trzeba jechać. Obrócę w jeden dzień, tam i z powrotem.

Za miastem zima jeszcze trzymała. Wprawdzie doliną przeciągały raz po raz cieplejsze podmuchy wiatru i słońce coraz częściej przedzierało się przez chmury, a wtedy Bug z sinego robił się srebrzysty jak węgorz; spod śniegu wyłaniały się smugi gołej, brunatnej ziemi, na których przysiadały gawrony, ale im bardziej na wschód, tym dalej było do wiosny.


Zajechałem pod wieczór, w niecałe dwie godziny. Od Drohiczyna padał śnieg, potem chwycił lekki mróz, trzeba było zwolnić. Bartek przestępował z nogi na nogę na podwórzu. Nie chciał zapalić, tylko od razu poszliśmy do sąsiada. Już od drogi było widać, że coś się tam dzieje, bo we wszystkich oknach paliło się światło. Wewnątrz duszno, nadymione, śmiechy, krzyki, pełno ludzi – stoją albo siedzą wokół stołu i pod oknami, gdzieś między nimi gospodarze. Wszystkim się już nieźle ze łbów kurzy. Rządzi rzeźnik, mistrz ceremonii – krępy, w białym podkoszulku, cały porośnięty gęstym czarnym włosem. W każdej ręce trzyma długi nóż i raz po raz pociera jednym o drugi. Na stole podroby: pęta kiełbasy białej, świeżonka. Wśród nich kilka butelek miejscowego samogonu.


Powitano nas hałaśliwie, nalano, podstawiono parującą świeżonkę. Rzeźnik krzyknął: – Wypili, zakąsili, zapalili! – i wszyscy sięgnęli po swoje porcje. Ja częstowałem ze srebrnej papierośnicy. Rzeźnik zaprowadził mnie i Bartka do sąsiedniej izby, gdzie na stole leżała nasza wypatroszona świnia. – Ładna sztuka – pochwalił. – No to jak dzielić? Wzdłuż czy wszerz? – zapytał. – Popatrzyliśmy na siebie z Bartkiem i odpowiedzieliśmy jednocześnie. Ja: – Wzdłuż. Bartek: – Wszerz. A rzeźnik na to: – Podzielimy sprawiedliwie. Jednym płynnym ruchem ostrego noża rozpłatał świnię na pół. – No to wypili, zakąsili, zapalili!


Pamiętam jeszcze, jak wyliczał: głowa z ryjem, podgardle, słonina, karkówka, mostek, schab, biodrówka, polędwiczka, żeberka, boczek, łopatka, szynka, golonka, noga i ogon – zgodnie z rysunkiem zatytułowanym podział mięsa wieprzowego, który w dzieciństwie bardzo pobudzał moją wyobraźnię. Dalej panował tylko rytm na trzy: wypili, zakąsili, zapalili. Tańczyliśmy też chyba w ogrodzie, bo miałem wrażenie, że tam właśnie zgubiłem papierośnicę. – Zejdą śniegi, to się znajdzie – pocieszał mnie nazajutrz gospodarz. – W tamtym roku zginął nam w zimie listonosz. Wiosną, jak zeszły śniegi, odnalazł się w rowie.


Święta pamiętam jak nigdy. Stół uginał się od swojskich wędlin. W Wielki Czwartek, dzień pojednania z grzesznikami, zadzwonił Bartek, że papierośnica odnalazła się w ogrodzie. Były w niej jeszcze dwa papierosy. Ale ja już rzuciłem palenie.