Rozklejono plakaty: „Naszym gościem będzie dr Andrzej Kruszewicz ornitolog, podróżnik, założyciel i szef Azylu dla Ptaków w warszawskim zoo, dyrektor warszawskiego zoo...Zapraszamy.„

Bywałem w zoo ale Pana Dyrektora nigdy nie spotkałem.  Jak się jednak okazuje, oprócz licznych gatunków ptaków, które latają po moim ogrodzie, łączy nas znacznie więcej,  włącznie z łamami "Krainy Bugu". Miałem więc taki plan, żeby po prelekcji uścisnąć rękę Doktora oraz opowiedzieć mu o kilku epizodach w moim życiu, których stał się bohaterem. 

Chciałem  opowiedzieć, jak przed laty cały zespół kreacyjny warszawskiego biura agencji McCann-Erickson zasiadał co rano przy stole przed głośnikiem, by wysłuchać codziennej pogadanki przyrodniczej Doktora Kruszewicza w Radiu Kolor. Doktor opowiadał tam bardzo ciekawe rzeczy o rodzimej faunie i florze,  ale szczególny podziw budziło w nas niezwykłe napięcie i klimat tajemniczości tych wypowiedzi. Mówił bowiem konfidencjonalnym szeptem, a nawet jakby lekko się zacinał. Np.: „ Idę sobie nieskoszoną ścieżką wałem nad Narwią. Nagle patrzę: szczaw!”  No i jak tu go nie pokochać! Pogadanki Doktora stały się więc kultowym rytuałem. Kto nie słuchał, ten się nie liczył.  Jednak pewnego poranka z piersi słuchaczy wydobył się jęk bolesnego zawodu:  tekst został odczytany płynnie i wyraźnie przez kogoś innego. Przedstawiono go wprawdzie jako Doktora Kruszewicza, ale nikt nie uwierzył.  Okazało się , że  początkowo Doktor nagrywał w domu na kaseciaku. Szeptem, żeby nie budzić dzieci.  Potem przeniósł się do studia. Może tak, może nie. Chociaż czar pozostał,  już nie  było tak samo. 

Planowałem  także opowiedzieć Doktorowi o naszej świętej pamięci Cioci Basi. W małym mieszkanku przy Puławskiej wisiały na lodówce wycięte z magazynów  fotografie jej dwóch idoli: pewnego aktora  oraz Doktora Kruszewicza. W dniu  80+ urodzin Cioci Basi Rodzina postanowiła  sprawić jej prezent w postaci życzeń na żywo od Doktora Kruszewicza. Wykorzystując sieć  znajomości - nie wykluczone że z udziałem ptasiego radia -  dotarto  do Doktora, który zgodził się . Bo to bardzo dobry człowiek.  Zadzwonił do Cioci i złożył jej życzenia. 

A Ciocia na to:
-  Leszeczek?  Nie nabierzesz mnie. Wiem, że to ty.

Na nic zdały się zapewnienia, że to nie ja,  tylko najprawdziwszy Doktor.  Ciocia nie dała się przekonać do końca życia. Co nie ukrywam, bardzo mi pochlebia.

Było zatem, wiele powodów, by Doktorowi dziękować. Wyruszyłem  na spotkanie tuż przed 19.00, bo nasza wioska mała i miałem blisko. Na  miejscu, w prywatnej galerii, gdzie odbywało się spotkanie, kłębił się gęsty tłum. Nieliczni siedzieli, pozostali stali, klęczeli i kucali. Przyszła cała wieś: rodziny z dziećmi, starcy, emeryci i młodzież.  Sąsiedzi pozdrawiali się i witali radośnie. Pojawili się także, dobrze nam znani z widzenia, przedstawiciele lokalnych  niebieskich ptaków. Słowem, nie było gdzie wetknąć szpilki. Wszyscy słuchali w skupieniu, raz po raz wybuchając śmiechem, bo Doktor ilustrował wykład nie tylko obrazkami ale także dykteryjkami. Zdradził tyle ptasich tajemnic, że gdybym chciał je przytoczyć, nie wystarczyłoby mi miejsca w całorocznym limicie felietonowym. Ale nie zechcę, bo przecież on sam robi to znacznie lepiej. Po wykładzie nastąpiła niekończąca się sesja  pytań, odpowiedzi i autografów, w trakcie której Doktor zażegnał między innymi obawy jednej ze słuchaczek wyjaśniając, że krogulce nie porywają dzieci z wózków,  gdyż ważą ok. 60 gramów. Sesja trwała bez końca. Nasza wioska nie chciała wypuścić Doktora do domu na drugim końcu Warszawy. Z trudem dopchałem się do niego w ostatniej chwili. Przedstawiłem się, wyjaśniając, że sąsiadujemy na łamach magazynu  i przekazalem świeży egzemplarz ostatniego wydania.  Doktor  uśmiechnął się miło i uścisnął mi dłoń. O żadnych wspomnieniach nie mogło być już mowy.

Ja jednak nie dałem za wygraną, czego dowodem to, co wyżej, wraz z podziękowaniem i sąsiedzkim pozdrowieniem.