Pojawił się pod koniec lutego, przed ostatnią falą mrozów. Leżał zwinięty w kłębek na skraju zagajnika pod drzewem na kupie zeschniętych liści, jak zdrożony wędrowiec. Nie wyglądał na chorego ale miał swoje lata i  swoje przeszedł. Krótka, gęsta, brudnożółta sierść poznaczona była bliznami.  Gdy podeszło się bliżej, zwolna podnosił łeb. Spojrzenie miał harde. Nie warczał. Ogonem nie merdał.  I rzadko wstawał, by pokazać się w całej okazałości. Bo okazały nie był: mały,  krępy, na krótkich kabłąkowatych nogach, z długimi stojącymi uszami i – nie wiedzieć dlaczego - obciętym ogonem.  Mimo to wzbudzał raczej szacunek niż litość. Sąsiedzi podrzucali  mu resztki jedzenia. Pytali, czy to nasz, czy leży tam za karę. Nie, nie nasz. Przecież mamy Lutka.

Lutek, nabyty w szczenięctwie od górala za cztery stówki i cztery zgrzewki piwa ( „A to dejcie jeszcze te piwa z bagażnika” ), wyrósł na dużego pieska, którego berneńskie geny pasterskie wzbudzały powszechny zachwyt a pokaźne rozmiary po dziadku wilczarzu - zrozumiały lęk. Obojętność, z jaką traktował nieznajomego wydawała się więc uzasadniona.

            Pewnego poranka zastaliśmy na środku podwórka materac wyciągnięty z psiej budy. Zdążyliśmy skarcić Lutka zanim dotarło do nas, że to nie może być jego robota, bo przecież nocuje w domu. To musi być ten obcy:  przeciska się nocą pod furtką  i śpi w budzie Lutka. Ale materac mu nie odpowiada. Sytuacja powtarzała się przez kilka dni. W końcu nie było wyjścia, jak tylko  ulec presji otoczenia i zaprosić obcego do środka.

            Nie opierał się. Wszedł jak do siebie i zamieszkał na stałe w budzie Lutka. Lutek nie protestował. Wolałbym powiedzieć, że zachował się gościnnie lecz prawda jest taka, że okazał obcemu  kompletną uległość a nawet podległość. Przybysz przestał więc być obcym i trzeba go było nazwać. Wypróbowaliśmy szereg  popularnych i wymyślnych  psich imion lecz na żadne nie reagował. A ponieważ na razie nie wzbudzał sympatii, zdecydowałem, że będziemy zwracać się do niego po nazwisku:  Bujakowski. Była to parafraza nazwiska mego znajomego, na którym akurat bardzo się zawiodłem.  Przyznaję, że z mściwą satysfakcją wołałem „Bujakowski, do nogi!”, „Leżeć” albo „Do budy, ty psie”.

            Tymczasem Bujakowski wchodził do rodziny. Podczas spacerów Lutek biegł pierwszy, bo młodszy i bardziej się wyrywał, Bujakowski niby za nim ale jednak to on prowadził, bo starszy i doświadczony. Nie minął tydzień, jak zaczął bywać w domu za dnia, potem także w nocy. A kiedy wybrał sobie miejsce  na fotelu w gabinecie stało się oczywiste, że samo nazwisko już nie wystarczy. Więc nazwaliśmy go Piasek. Piasek Bujakowski.

            Minęła wiosna i upalne lato. Piasek polubił odprowadzanie domowników na pobliski dworzec kolejowy. Czekał na odjazd pociągu, po czym wracał na swój fotel w gabinecie.  Przyszła zima. Dość łagodna ale Piasek zniósł ją źle i bardzo się posunął. Coraz rzadziej wychodził na spacer, z trudem wskakiwał na fotel - trzeba mu było przystawić stołeczek. Tracił słuch, oko zaszło mu bielmem. Doktor Bany stwierdził jaskrę i zalecił  amputację. Operacja, kroplówki, nocne dyżury, zmiany opatrunków.

            Na szczęście, nim zakwitły krokusy zagoiło się i zabliźniło - jak na psie. Wyglądał teraz nawet trochę figlarnie, jakby z przymrużeniem oka. Wyraźnie odżył i nabrał ciała. Wprawdzie zamiast, jak Lutek, ganiać pierwsze motyle wolał wylegiwać się w słońcu na tarasie ale wróciła mu ochota na wspólne spacery i odprowadzanie na dworzec. No i dłużej wracał na fotel.

            Któregoś dnia nie wrócił.  Jeździliśmy po okolicy, wołaliśmy „ Piasek, Piasek” – ku zdziwieniu przechodniów. Rozlepialiśmy ogłoszenia: „Zaginął pies żółty podpalany rasy mieszanej wabi się Piasek Bujakowski…”. Lutek całymi dniami wypatrywał go przy bramie. A Piasek zniknął. Zapadł się pod ziemię. Ślad po nim zaginął.

            Jedni widzieli, jak  wpadł pod pociąg, inni, że pod samochód. Jeszcze inni spotkali go podobno po drugiej stronie rzeki.  A ja uważam, że jak Indianin udał się do lasu, żeby odejść godnie w samotności.