Poranne słońce zakradło się przez okno jaskrawą plamą i rzuciło ją na wiszący na ścianie podlaski kilim w ptaszki. Plama zsuwała się z wolna aż na brzeg tapczanu. Spał tam obok matki kilkuletni chłopiec. Spał na wznak, z głową na nagim ramieniu matki, z lekko rozchylonymi ustami.

Słońce musnęło opadające na czoło jasne, kręcone włosy chłopca, dotknęło zamkniętych oczu. Zamrugał, potarł oczy dłonią, powoli je otworzył. Zobaczył świetlistą smugę, która wężowym ruchem wpełzała na kilim. Jej koniec, między dzióbkami dwóch zwróconych ku sobie ptaszków, połyskiwał migotliwie, kusząco. Chłopiec wyciągnął rękę, dotknął tego błyszczenia, zacisnął palce. Poczuł w dłoni chłód i gładkość. Szarpnął, przysunął zdobycz do twarzy.

Bozia! W lśniącej jasnobłękitnej sukni. Uśmiechała się łagodnie. On też się uśmiechnął. Polizał. Zimna i kwaśna. Włożył bozię do buzi. Pociamkał. Język przesunął ją głębiej, do przełyku. Chłopiec poczerwieniał, posiniał, zakrztusił się ... i przełknął.

Kaszel dziecka obudził matkę. Spojrzała na syna z niepokojem.

- Mój skarb się obudził?

- Bozia! - wycharczał chłopiec.

- Bozia się śniła, tak?

- Bozia! - powtórzył, wskazując na kilim.

Podniosła wzrok. I zamarła z przerażenia

- Gdzie jest bozia?

- Am-am! - wyjaśnił, dotykając brzucha.

- Matko boska! - wrzasnęła.- Połknąłeś?! Bozię połknąłeś?

Słońce skryło się za chmurę.

Matka wyskoczyła z pościeli, złapała dziecko za nogi i potrząsnęła z całej siły. Położyła na kolanie i uderzała w plecy otwartą dłonią. Wkładała mu palce do gardła, choć chłopiec dławił się, wrzeszczał i wyrywał. Co robić? Mąż w pracy, wyszedł o świcie. Narzuciła płaszcz na koszulę, zawinęła dziecko w koc i wybiegła na rynek. Potem przez most - pod którym rzeka płynęła, jak gdyby nigdy nic - i dalej na przełaj przez trawnik do ośrodka zdrowia.

Lekarz dziecko osłuchał, posłał na rentgena, obejrzał zdjęcie i uspokoił matkę: - Nie ma powodu do obaw. Podawać dużo ziemniaków z kwaśnym mlekiem i obserwować kupę.

Ugotowała ziemniaki, rozgniotła z kwaśnym mlekiem i zaczęła wpychać to dziecku do gardła. Wykręcał się, pluł i płakał ale trudno, nie ma zmiłuj. Pierwsza kupka miała miejsce wieczorem na nocniku ustawionym na środku stołu. Wokół zasiedli matka, ojciec i teściowa, którą mąż wezwał nie wiadomo po co. Nasłuchiwali w skupieniu. Na próżno.

Nie przyniosła też rezultatu kupka poranna ani poobiednia. Nadal trwało więc upychanie ziemniaków. Przy kolacji obyła się kolejna sesja wokół nocnika.

– No zrób kupkę! Grzeczny chłopczyk. Wypuść bozię z brzuszka! - pokrzykiwali.

Teściowa zaczęła recytować: - Zdrowaś Maryjo…

- Niech mama przestanie - oburzył się ojciec.

- Modlitwa nie zaszkodzi. A Szatan nie śpi.

- Ciii! - uciszyła ich matka dziecka. - Bo nic nie słychać.

Aż nagle: jest! Wyraźny brzęk metalu o dno emaliowanego nocnika. Poderwali się na nogi. Matka chwyciła dziecko na ręce. Ojciec rzucił się z łyżką i wkrótce z triumfalnym wyrazem twarzy wyłowił nieco zbrukany mosiężny znaczek sodalicji mariańskiej z wizerunkiem łagodnie uśmiechniętej Matki Boskiej.

- Bogu niech będą dzięki! - zawołała teściowa, wznosząc oczy ku niebu. Wyrwała synowi łyżkę i pobiegła do kuchni obmyć święty wizerunek.

Rodzice ściskali syna i całowali, śmiejąc się radośnie.

- - Dzie bozia? - zapytał chłopiec, kiedy ochłonęli.

- Tam, gdzie jej miejsce, synu. W niebie - uspokoił go ojciec.

W kuchni teściowa zawinęła znaczek w ligninę i szepcząc pod nosem „Szatan nie śpi”, wsunęła zawiniątko między kartki książeczki do nabożeństwa.

 

Kraina Bugu (33)